Wracam z Łodzi do Warszawy, jest po 22, okazuje się, że ulica, na której mieszkam, jest zamknięta. Szybko dowiaduje się, że jest podejrzenie podłożenia bomby przy Ul. Zaruby, pytam, czy to bezpieczne, abym doszła do domu, słyszę, że na własną odpowiedzialność. Na ulicy mnóstwo ludzi, karetka, straż pożarna, kilka radiowozów policyjnych, wóz saperski — nie robi to jednak na mnie wielkiego wrażenia, widok jak zwyczajny plan filmowy. Spotykam sąsiadów, od których dowiaduje się, że ewakuowano mieszkańców z bloku obok, bo ktoś zadzwonił, że jest bomba.
Trochę zaczynam czuć powagę sytuacji. Na dobre orientuje się, że to nie żarty, kiedy odbieram kilka telefonów z pytaniami, czy żyje i czy wszystko u mnie w porządku. Albo to ci, którzy uważnie obserwują media, albo ci, których na mnie zależy. To teraz bez znaczenia, bo taśmy policyjne coraz bardziej przesuwane są w stronę bloku, w którym mieszkam, policjanci informują, że polecają pójście do domu. Obiecujemy z sąsiadami informować się i budzić w razie, gdyby ewakuacja niezbędna była również w naszym bloku.
Wchodzę do domu. Siadam na wersalce i myślę sobie jakie życie jest kruche. Rozglądam się po 24-metrowej kawalerce, która spełnia funkcje tymczasowego domu, mimo że w żadnym stopniu nie jest moja i mam refleksje nad tym, co właściwie należy do mnie i ile warte są te wszystkie przedmioty, którymi się otaczam. Na poważnie zastanawiam się, co wzięłabym ze sobą, gdyby ktoś kazał mi natychmiast stamtąd wyjść. Myślę o komputerze, dokumentach, książkach i dyskach, ale po chwili zdaje sobie sprawę, że w razie nagłego wypadku, nikt nie pozwoli mi spędzić kilkunastu minut na myśleniu i pakowaniu rzeczy. Koniec końców zostanę sama ze sobą i wychodzi na to, że to wszystko, co mam.
Doznaje olśnienia, bo nie komputer, zdjęcia, dyski, książki, pamiętniki, a myśli, wspomnienia, marzenia, pamięć i nadzieja to wszystko, czym jestem i co powinnam pielęgnować. Pierwszy raz tak dosadnie zdaje sobie sprawę, że nie w rzeczy należy inwestować, a w doświadczenia, siebie i ludzi wokół. Podczas ewakuacji nie muszę zabierać tych wszystkich rzeczy, bo są one głęboko we mnie i zabrać ich nie może nikt. W dodatku mam wrażenie, że coś we mnie pęka i, że cała wypełniam się wdzięcznością, i nagle przed oczami pojawiają się możliwości, i już wszystko wiem, i chcę zacząć działać, i dziękować i…
Moją ekscytację przerywa wiadomość od sąsiadki, że sytuacja opanowana, bo bomba okazała się atrapą. Informacja ta, to nie dość, że ulga, ale też poczucie, że mam ogromne szczęście mając takich sąsiadów, od których zawsze mam wsparcie, nawet jak mimo braku czasu nie widujemy się tygodniami. Doceniam też wszystkich, którzy bali się o moje zdrowie, dzwoniąc i pisząc w trakcie akcji, która trwała niespełna 2 godziny.
Sytuacje, jak ta z bombą zdarzają się pewnie nagminnie na całym świecie, ale zawsze wydaję nam się, że są gdzieś daleko i nie spodziewamy się, że kiedykolwiek mogą nas dotyczyć. Można więc tę akcję potraktować jak incydent, żart, pomyłkę, zapomnieć o niej, albo zobaczyć i doświadczyć małego cudu, bo kto wie, czy nie zdarzyło się to, aby chociażby jedna osoba, doceniła i przemyślała to, co ma i co naprawdę jest ważne?
Bo gdyby zabrano ci wszystko co masz materialnie, to czy pozostałbyś nadal szczęśliwy?