Barcelona – fajnie ale tylko na weekend.

Czas czytania: 8 minuty

Barcelona była naszą ostatnią zagraniczną podróżą przed ogłoszeniem pandemii. Już wtedy było wiadomo, że pojawiło się coś takiego jak koronawirus, ale jeszcze dochodziły do nas informacje, że to tam gdzieś na świecie się dzieje i nas nie bardzo dotyczy. Bilety do Barcelony były prezentem urodzinowym dla Damiana i jednocześnie spełnieniem jednego z jego marzeń.  I jak to z marzeniami bywa – trzeba je spełnić, nawet jeśli w wyobrażeniach są one piękniejsze, niż w rzeczywistości. 


Nie do końca rozczarowanie

Barcelona jest jak niechlujna kobieta o pięknych oczach. To brzydkie miasto o pięknych dzielnicach, a nawet przepięknych budowlach. To cudowne miasto o strasznych dzielnicach. To także miasto, które z trudem godzi się samo z sobą. 

Geert Mak

Mówi się, że miasto to budzi skrajne emocje. Barcelona — albo się ją uwielbia, albo się jej nie znosi. Jednych w sobie rozkochuje, innych rozczarowuje i zniechęca. My niestety należymy do tych drugich, niemniej jest wiele pięknych miejsc i chwil, które doceniamy i mamy poczucie, że warto je przeżyć. Zacznę jednak od tego, czemu Barcelona nas zawiodła.

Znaleźliśmy się w Barcelonie niespełna miesiąc po tym jak byliśmy w ukochanym Rzymie, który nas oczarował i zdobył nasze serca. Wiecie jak, to jest… kiedy przeżywa się najpiękniejsze chwile w magicznym miejscu, każde inne europejskie miasto wydaje się wypadać słabo. Niestety to nie jedyny powód naszego rozczarowania. Mocno zaskoczyły nas również ceny zwłaszcza wejść do różnych miejsc, które wahały się od kilkunastu euro do nawet kilkudziesięciu euro od osoby. Dodatkowo do większości atrakcji najlepiej zarezerwować bilety online, i to na kilka tygodni przed wizytą, bo na miejscu może się okazać, że biletów nie sposób kupić bez stania w kolejkach, które zjadają sporą część naszego cennego czasu na zwiedzanie Barcelony.

Bardzo przeciętne jedzenie. Mieliśmy poczucie, że hiszpańska kuchnia nie istnieje, zwłaszcza dla wegetarian. Gdyby nie pizza, belgijskiej frytki, targ owoców i kanapki śniadaniowe zupełnie nie mielibyśmy co jeść.

Restauracja Made in Sicily

Restauracja El Atril

Restauracja Caravelle

Bezpieczeństwo. To zaważyło na całym naszym odbiorze miasta. Gdziekolwiek dotychczas byliśmy czuliśmy się bezpiecznie, zupełnie odwrotnie było w Barcelonie. Wynajęliśmy pokój przez ARBN w centrum. Ukryty był on pomiędzy ciasnymi uliczkami, na których każdej nocy spotkać można było ludzi pod wpływem narkotyków, alkoholu albo uciekających złodziei. Nas niestety też spotkał nieprzyjemny incydent i to w biały dzień. Mianowicie ostatniego dnia, kiedy chcieliśmy zostawić bagaże w przechowalni, zostaliśmy napadnięci. Chłopak pod wpływem narkotyków chciał wyrwać mi telefon, na szczęście próba była nieudana, ale co się najedliśmy strachu to nasze.

Ulica przy której próbowano nas okraść


Wyjątkowe miejsca

Zapomnijmy jednak o nieprzyjemnościach i przejdźmy do tego, co zrobiło na nas ogromne wrażenie, a było tych miejsc sporo. W Barcelonie wylądowaliśmy 25.02.2020 r. i byliśmy jednymi z niewielu osób mających maseczki. Pamiętam, że jak kupowaliśmy je w aptece w Polsce, Pani była co najmniej zdziwiona (ah, gdyby wiedziała). Z lotniska do miasta dostaliśmy się pociągiem regionalnym jadący przez Terminal 2, a później do mieszkania autobusem. Było 19 stopni i świeciło słońce. To, co rzuciło się na pierwszy rzut oka to piękna architektura. Wąskie romantyczne uliczki, dużo roślinności i bajeczne kolory.

Park Güell

W sumie zrobiliśmy kilkadziesiąt kilometrów pieszo i obydwoje z Damianem właśnie taką formę odkrywania lubimy najbardziej. Jednym z piękniejszych miejsc, które zobaczyliśmy, był Park Güell, znajdujący się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. W parku znaleźć można zaprojektowane przez Gaudiego mi.: bramę wejściową z dwoma pawilonami, niesamowite schody wejściowe do pawilonu, salę kolumnową, mozaikową trasę nad pawilonem kolumnowym tzw. teatr grecki. Sam Gaudi mieszkał przez pewien czas w budynku, w którym aktualnie znajduje się muzeum artysty. Co ciekawe przeczytaliśmy gdzieś, że warto pojechać do parku przed wschodem słońca, wtedy zupełnie legalnie można ominąć opłatę za wstęp. Tak też zrobiliśmy.

Park De La Ciutadella i Łuk Triumfalny

Drugim ważnym punktem był Park Ciutadella i Łuk Triumfalny. To miejsca doskonałe do odpoczynku i refleksji. Mieliśmy tam wyjątkowy czas nic nierobienia. Park Ciutadella to duży i piękny otoczony zielenią i wodą obiekt, w którym można odpocząć na ławce, na trawie, popływać łódką po stawie lub pójść się do zoo. Przed wejściem do parku, przy rozpoczęciu Passeig de Lluís Companys i zakończeniu Passeig de Sant Joan, znajduje się piękny Łuk Triumfalny, wysoki na 30 metrów.

Barceloneta

Kolejnym punktem jest Barceloneta, która jest nazwą dzielnicy, ale też najsłynniejszą plażą w Barcelonie. Długa promenada, szeroka, złota plaża i charakterystyczny kształt hotelu W Barcelona. Plaża Barceloneta znajduje się blisko głównych zabytków, jest zlokalizowana blisko centrum miasta, także dotarcie tutaj nie jest problemem, a możliwość wsłuchania się w szum morza w Barcelonie zdecydowanie jest jej dużym atutem. Warto również wspomnieć, że to właśnie tam widzieliśmy jeden z piękniejszych zachodów słońca.

Casa Vicens

Casa Vicens to kolejna niezwykle oryginalna kamienica zaprojektowana przez mistrza Antoniego Gaudiego. Znajduje się w dzielnicy Gracia, nieznacznie oddalonej od ścisłego centrum miasta. To kolejne miejsce, które znalazło się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. I nikt na pewno nie będzie się temu dziwił, bo jest ono oszałamiająco piękne. Cena wejścia to 16 euro za dorosłą osobę i jest to jedno z tańszych wejść.

Dzieła sztuki na ulicy

Dzieła sztuki widniejące niemal na każdej ulicy sprawiały, że czuliśmy się jak w filmie Vicky Christina Barcelona. Warto pojechać do Barcelony tylko po to, żeby zobaczyć, jak pięknie można przyozdobić przestrzeń, w której żyjemy. Moglibyśmy się sporo od Hiszpanów uczyć w tej dziedzinie.

Plac Kataloński

To urokliwy plac w centrum Barcelony, w którym bardzo charakterystyczną atrakcją są gołębie. Ja jako dziewczyna z Krakowa nie mogłam sobie odmówić tańca wśród gołębi.

Wzgórze Montjuïc 

Montjuïc to wzgórze położone przy samym wybrzeżu w południowo – zachodniej części Barcelony. Na szczyt Montjuïc można dojść spacerem, dojechać autobusem lub wybrać trzecią bardzo popularną formę transportu w tej lokalizacji, a mianowicie Kolejkę Linową, dzięki której można szybko dostać się na szczyt wzgórza i z powrotem. My wybraliśmy właśnie Kolejkę i był to strzał w dziesiątkę, bo zyskaliśmy przepiękny widok na Barceloną w trakcie jazdy. Najważniejszym obiektem na wzgórzu jest znajdujący się na szczycie Castell de Montjuïc. Jest to zamek z XVII wieku, mieści się 173 m n.p.m. i można z niego podziwiać 360º widoki na Barcelonę.

Katedra Placa de la Catedral de Girona

Wiele schodów, po których trzeba wejść do wejścia, przypomina trochę schody Sacré-Cœur w Paryżu, ale plac w Geronie przed katedrą jest znacznie bardziej intymny. Sama katedra jest bardzo mała, ale oferuje wspaniały widok na miasto. 

Ogród botaniczny

Jardí Botànic de Barcelona to ogród botaniczny podzielony na pięć stref: śródziemnomorską, kalifornijską, chilijską, południowo-afrykańską i australijską. Jak nietrudno się domyślić każda z nich prezentuje florę charakterystyczną dla danego rejonu świata. Łącznie rośnie tu około 2000 różnych gatunków roślin, a liczba ta stale wzrasta. Na zwiedzanie ogrodu botanicznego w Barcelonie warto poświęcić co najmniej kilka godzin. 

La Boqueria 

Mój ulubiony bazar chyba na całym świecie. Ma on aż 13 631 metrów kwadratowych powierzchni. Pełne kolorów, zapachów i najwspanialszych smaków miejsce to prawdziwe szaleństwo dla zmysłów, eksplozja wrażeń, których nie doświadczycie nigdzie indziej.


֎

Z zewnątrz zobaczyliśmy:

  • Font Magica – kompleks fontann znajdujący się u podnóża wzgórza Montjuic blisko Plaça d’Espanya. Niestety, w trakcie naszego pobytu fontanna nie działała.

  • Casa Mila oraz Casa Batllo – słynne budowle Gaudiego znajdujące się w dzielnicy Passeig de Gracia. Cena za wejście była odrzucająca, dlatego tym razem się nie zdecydowaliśmy. Bilet dla jednej osoby wychodził prawie 150 zł
  • La Sagrada Familia – kościół ten budowany jest już od ponad 100 lat, a zakończenie prac przewiduje się na lata 2026-2028. Tutaj przeraziła nas kolejka do wejścia. Może uda się w 2029 roku 😉
  • Torre Agbar – charakterystyczna, podświetlana budowla, która robi wrażenie szczególnie po zmroku.

Dobrze było być

 To miasto ma czarodziejską moc. Zanim się człowiek obejrzy, wejdzie mu pod skórę i skradnie duszę.

Carlos Ruiz Zafón

Niektórzy są zakochani w Rzymie (jak ja) inni w Lizbonie (jak ja) a jeszcze inni w Barcelonie. Tak sobie myślę, że to dobrze, że każdemu co innego się podoba, bo jak byłby nudny świat, gdybyśmy wszyscy lubili hiszpańskie tapas. Niemniej jestem wdzięczna za ten czas, pisząc to, jestem również mocno stęskniona za podróżami i marzę, chociażby o frytkach belgijskich z jakiegokolwiek miejsca na świecie.

1 643 Wyświetleń
Follow:

Rzym – 3 powody, za które kocham to miasto.

Czas czytania: 6 minuty

Image

POSŁUCHAJ

W Rzymie byliśmy w styczniu przez 8 dni. Bardzo polecam ten czas na zwiedzanie, w słońcu było przyjemnie, wieczorami było miło. Temperatura wahała się między 12 a 20 stopni. Podróż ta była dla mnie o tyle o ważna, że to tam zostałam dziewczyną mojego chłopaka.

Mówi się, że Rzymu się nie zwiedza, w Rzymie się poszukuje i jest w tym powiedzeniu jakaś prawda. Miasto miłości unoszącej się w powietrzu, które nigdy nie zasypia to miejsce, w którym odnajduje się chęć i radość życia.

Są jednak trzy powody, za które szczególnie pokochałam to miasto. Pozwólcie, że opowiem Wam moją historię o Rzymie. 


Jedzenie i kawa

(Cibo e caffè prima)

Może nie chodzi o zapomnienie i wybaczenie. Może chodzi o pamiętanie i chęć rozpoczęcia wszystkiego od początku. 

Kristin Harmel „Moje Rzymskie wakacje”


To był 25 kwietnia — moje urodziny. Od mojego przyjaciela Damiana dostałam kopertę, którą mogłam otworzyć, dopiero kiedy będę sama w domu. Około północy, kiedy dotarłam do domu, otworzyłam tajemniczy prezent. W środku były dwa bilety lotnicze do Rzymu. Wielkie było moje zaskoczenie, bo rzeczywiście moim podróżniczym marzeniem były Włochy, ale czemu konkretnie Rzym i dlaczego w styczniu i właściwie skąd pomysł, abyśmy pojechali razem, skoro między nami wszystko wyjaśnione i przyklepane kumpelstwo na zawsze?

Niemniej bardzo się ucieszyłam, bo nigdy nie byliśmy wspólnie w podróży. Pomyślałam też, że ten styczeń i Rzym to pewnie, dlatego, że Damian znalazł jakąś korzystną ofertę, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że TAK WŁAŚNIE MIAŁO BYĆ.

Od kwietnia do stycznia zmieniło się wszystko i mówiąc wszystko, naprawdę nie przesadzam. Znamy się z Damianem od prawie 5 lat i nie było żadnego prawdopodobieństwa, że Rzym będzie przypieczętowaniem naszej przyjaźni, która przerodziła się w miłość.

1 grudnia to nieoficjalna data, w której miłość już nie pukała, a dobijała się do drzwi. A 8 stycznia oficjalnie zostaliśmy parą.

Pierwszy dzień w Rzymie to pyszna pizza i przepiękny widok z hotelowego pokoju na Watykan. Mieszkaliśmy 5 minut od Watykanu w dzielnicy (rione) Borgo. Słynie ona z wąskich malowniczych uliczek niczym z komedii romantycznej, zamku Św. Anioła i najstarszego na świecie okna życia. W tym rejonie znajduje się też najlepsza kawa, jaką w życiu piłam. Serwuje ją kawiarnia Pergamino Caffe. Ziarna kawy zakupiliśmy również do Polski, żeby przez kolejne kilka miesięcy cieszyć smakiem Rzymu.

Pierwszą kolację jedliśmy w małej klimatycznej restauracji Makasar, w której jest najpyszniejsze na świecie ravioli.

Kolejnym wspaniałym miejscem była restauracja Dei Musei, to bez wątpienia najlepsze miejsce z włoskim jedzeniem w Rzymie. Włosi, którzy tam pracują, są wielopokoleniową rodziną pełną życzliwości i radości życia. Mieć możliwość ich poznać, pobyć w tej włoskiej głośnej atmosferze i spróbować przepysznego jedzenia to wielkie szczęście. 

Na szybką kawkę, którą Włosi mają w zwyczaju pić przy barze, wpadliśmy do La Casa Caffe al Pantheon. Taka szybka dawka kofeiny dała nam kopa na kolejne spacery.

Nie mogę zapomnieć również o moim ukochanym Chinotto, czyli włoskim napoju z gorzkiej pomarańczy, który gasił moje pragnienie. Czasami Damian na jakieś specjalne okazje znajduje je z podziemia i popijamy w domu.

Wieczorem drinki piliśmy w klimatycznym Bukowski Bar, który jest połączeniem pubu i galerii sztuki. To tam prowadziliśmy rozmowy o życiu, pracy i tym, co będzie dalej.

Na deser zostawiłam miejsce wyjątkowe i czarujące. To tam mój przyjaciel, przy dzwonach wydobywających się z Bazyliki Św. Marii, z przepięknym widokiem na panoramę Rzymu ukląkł i zapytał czy, chciałabym zostać jego dziewczyną już na zawsze. Tego dnia nie zapomnę nigdy. Tej restauracji również La Terrazza dei Papi.


Ulice i zabytki

(In secondo luogo, strade e monumenti)

Żyje się tylko raz i nic nie powinno powstrzymać cię przed przeżyciem przygody.

Kristin Harmel „Moje Rzymskie wakacje”


Ulice w Rzymie sprawiają, że nie sposób jest się w nim nie zakochać. Czuje się tam duży spokój i bezpieczeństwo. Niekiedy z wypraw wracaliśmy późno w nocy i, mimo że bezdomnych jest sporo, to nie czuje się na ulicach strachu jak na przykład w Barcelonie. Światło wędrujące po tych ciasnych uliczkach, wywieszone pranie pomiędzy jednymi a drugimi i przebijające się niebo we wszystkich kolorach, to jest właśnie Rzym.

Teraz po kolei, biorąc pod uwagę, doświadczony zachwyt, opowiem krótko o zabytkach, które trzeba zobaczyć.

To, co zrobiło na nas duże wrażenie to na pewno plac Piazza del Popolo i przepiękny zachód słońca, jaki mogliśmy oglądać pierwszego dnia.

Niedaleko wyglądające jak zaczarowane są ogrody Villa Borghese. To tam na łódce mieliśmy pierwszy pocałunek.

Fontanna Di Trevi to nieopisany cud. Na zdjęciach nie oddaje tego zachwytu. Mieliśmy okazje widzieć ją za dnia i w nocy. W każdej porze zapiera dech w piersi.

Zamek Świętego Anioła był takim „naszym” miejscem. W związku z tym, że był tak blisko domu, za każdym razem, gdy się przemieszczaliśmy, przechodziliśmy obok niego. Tam też byliśmy świadkami przepięknego zachodu słońca.

Zjawiskowa Isola Tiberina, to maleńka wyspa na Tybrze. Miejsce, którego nie da się zapomnieć.

Watykan jest też punktem, którego nie można pominąć będąc w stolicy Włoch. Urokliwe i malutkie państwo w państwie robi ogromne wrażenie.

Forum Romanum to plac otoczony sześcioma z siedmiu wzgórz: Kapitolem, Palatynem, Celiusem, Eskwilinem, Wiminałem i Kwirynałem. Z każdej strony wygląda imponująco.

Koloseum było naszą kością niezgody, ale dzięki temu mogliśmy je oglądać w dzień i w nocy.

Absolutnym „musisz zobaczyć” są Muzea Watykańskie. To było nie lada poświęcenie, bo aby się dostać, czekaliśmy w długiej kolejce, ale było warto. Dużo mieliśmy tam śmiechu i wariacji.

Plac Wenecki w Rzymie, to nasze miejsce zbrodni. Nielegalnie dostaliśmy się na centralny punkt widokowy.

Piazza Fiorenzo Fiorentini to kolejny punkt widokowy na całe miasto, ale też ogród pełen drzew pomarańczowych.

Całkowitym przypadkiem spacerując odkryliśmy ruiny Marcello Theater, które zwiedzaliśmy z otwartymi buziami, będąc pod wrażeniem jak wiele lat to przetrwało w takim stanie.

Trastevere czyli Zatybrze, to kolorowa awangardowa dzielnica Rzymu. Niezwykłe ściany pełne pasujących do siebie nalepek, grafitti i malowideł.


Miłość i czas

(Terzo, amore e tempo)

Może nie zawsze trzeba zasłużyć na miłość, nie trzeba o nią walczyć, tylko po prostu to mieć kiedy nadejdzie właściwy czas. 

Kristin Harmel „Moje Rzymskie wakacje”


Czas w Rzymie się dla nas zatrzymał. Wszystko co tam się działo miało swoje miejsce i działo się niezwykle powoli. Dotknęliśmy i doświadczyliśmy o niebo więcej niż obydwoje się spodziewaliśmy. Zakochałam się w Rzymie. W radosnych sercach włochów. W jedzeniu, które przeżywaliśmy za każdym razem. W ulicach, które odkrywaliśmy małymi krokami. W słońcu, które codziennie serwowało nam wyjątkowe spektakle. Zakochałam się hałasie, gdzie trzeba i ciszy tam gdzie powinny być. W pomnikach, fontannach i bulwarach nad rzeką. Zakochałam się w makaronach i parmezanie. W ruinach i w historii. W drzewach, krzewach i ogrodach.

Najbardziej jednak zakochałam się w moim przyszłym mężu, który z jednej strony wszystko pięknie zaplanował, a z drugiej większość rzeczy pozostawił przypadkowi.

W Rzymie bez wątpienia można odnaleźć miłość, jak nie tą romantyczną, to tą do podróżowania, jedzenia, odkrywania i siebie.

6 008 Wyświetleń
Follow:

Kair, Jerozolima, Betlejem – byłam, widziałam, nauczyłam się.

Czas czytania: 5 minuty

Nie wiem jak wy, ale ja często muszę przeżyć coś na własnej skórze, aby wyrobić sobie zdanie. Dokładnie tak było z Egiptem. Sharm El Sheikh w pełni turystyczne miasto, które aż roi się od różnej klasy hoteli. All Inclusive — aqua park na terenie hotelu, jedzenie i drinki bez limitu oraz wydzielona sfera Morza Czerwonego, które absolutnie nie wygląda tak jak na zdjęciach w przewodnikach. Wtedy kilka lat temu brzmiało jak raj. Dziwną musiałam mieć definicję raju, jasną miałam jednak wizję rzeczywistości. Pracując w Play, zarabiałam 2500 zł brutto, co oznacza, że na tą wycieczkę zbierałam 8 miesięcy. Wszystko, co było jak najdalej realiów, które mnie otaczały, wydawało się być spełnieniem marzeń. 16 dni, które miały być luźnym wypoczynkiem, nauczyły mnie obserwacji, doceniania i pokazały jak warto podróżować.


KAIR

Jest rok 2012, a ja jestem w Egipcie w trakcie trwającego na dobre kryzysu gospodarczego. Na ulicach czuć niebezpieczeństwo i przygotowania do protestów antyrządowych. Zwłaszcza w Kairze. Bród, smród i szczury, to normalny obraz kairskiej rzeczywistości. Z dala od utopii turystycznej dzieje się prawdziwe życie. Bieda i dzieci wyciągające swoje małe brudne rączki po pieniądze to widok, który wzrusza i złości. Jednak po paru dniach przyzwyczajasz się do tego, będąc całkowicie znieczulonym. Mnie się jednak nie udało, patrzyłam w wielkie ciemne oczy tych dzieci i dawałam im pieniądze, myśląc, że ratuje im życie. To pierwsza rzecz, której się nauczyłam — ryba nie rozwiązuje problemu, a ja nie mam pomysłu na wędkę. To jednak było nic, w porównaniu do widoku leżących na ulicach zakrwawionych cierpiących ludzi. Widoku z okna wesołego turystycznego autobusu wiozącego nas — ludzi lepszych, byśmy mogli poczuć zobaczyć historię, robiąc zdjęcia przy piramidach. Takich autobusów na miejscu w Gizie jest kilkadziesiąt, jeszcze więcej jest ludzi łapiących za wierzchołek piramidy lub całujących sfinksa. Tam gdzieś pośród nich jestem ja, taka sama jak oni, lepsza, choć z perspektywy czasu głupia jak buty. Mająca oczy, a nic niewidząca tak naprawdę. Druga rzecz, której się nauczyłam, to patrzeć nie znaczy widzieć. W Kairze przerażała jeszcze jedna rzecz, ogromna ilość ludzi, są wszędzie, jest ich dużo, komunikacja pęka w szwach. Patrząc na buzie ludzi mieszkających tam na co dzień widać trud, smutek i bezsilność. Ulice są pełne śmieci, od jedzenia po sprzęty RTV. Trochę się czuje, jakby śmieci były częścią ich życia, tak jak u nas trawa czy sklep żabka. W ludziach chodzących po ulicach Kairu była jednak jakaś tajemnica, która mnie nurtowała, jakieś pytanie, które pozostało bez odpowiedzi i jakaś historia, którą chciałam poznać.


JEROZOLIMA

Ludzie w Izraelu byli już inni. Zamknięci i nieufni. Przy jakiejkolwiek próbie spojrzenia, oni natychmiast odwracali wzrok. Traktowali nas turystów jak obcych ludzi na ich krwią zdobytej ziemi. Ogromne wrażenie robi oczywiście ściana płaczu, czyli jedyna pozostałość po Świątyni Jerozolimskiej i najświętsze miejsce judaizmu. Żydzi twierdzą, że w tej świątyni mieszkał sam Bóg i w jakiś sposób czuje się tam coś niezwykłego. Stojąc przed tą ogromną ścianą, czuje się szacunek i jakąś dobrą energię. Nie trzeba ani mówić po hebrajsku, ani znać ich religii, aby rozumieć, co czują ludzie, którzy znaleźli się w tym miejscu nie po to, aby zrobić zdjęcie, ale po to, aby coś zrozumieć. Ściana płaczu podzielona jest na cztery części. Pierwsza to patrząc od północnej strony Łuk Wilsona, który prowadzi do tunelu, dalej jest około 40-metrowa część dla mężczyzn i oddzielona przepierzeniem mniejsza część dla kobiet. Czwarta część to Most Mughrabiego – jedyne wejście na Wzgórze Świątynne dostępne dla niemuzułmanów. Przed wejściem na teren ściany płaczu każdy z mężczyzn, który podchodzi do ściany, powinien założyć kipę, którą można wziąć przed wejściem. Wchodząc do damskiej części, słyszę gorący lament i głośny płacz, widzę przepychające się kobiety, które pragną być jak najbliżej ściany. Jako że zwyczajem jest spisywanie modlitw na kartkach i wsuwanie ich w szczeliny ściany, robię to, prosząc o zdrowie dla mnie i mojej rodziny. Natychmiast jednak czuję na sobie wzrok kobiet, które patrzą na mnie osądzającym wzrokiem, a ja zaczynam rozumieć, że nic nie rozumiem. Czuje się jak idiotka, ale uczę się trzeciej rzeczy: wiedzieć, nie znaczy rozumieć.


BETLEJEM

O Betlejem, pomimo bycia katoliczką nie wiedziałam nic, poza tym, że urodził się tam Jezus. Zwiedzanie jakiegokolwiek miejsca bez wiedzy, przygotowania i choćby minimalnego przemyślenia, jest jak chodzenie po lesie i zbieranie grzybów nie mając o nich pojęcia. To nauczyło mnie rzeczy czwartej: jeśli nie wiesz, gdzie jesteś, to nigdy tam nie byłeś.


Kair jest niepokojący. Jerozolima jest enigmatyczna. A Betlejem nie wiem, jakie jest. Jacek Walkiewicz w swoim mistrzowskim przemówieniu powiedział: “Podróże kształcą, tak, ale tylko wykształconych ludzi. Ludzie jadą do Egiptu, stoją pod piramidami i mówią: patrz jaka niska, wyższa się wydawała. I to jest koniec refleksji na temat 3000 lat historii”. Dziś jak nigdy rozumiem jego słowa. To byłam ja w Egipcie, to o mnie mówił. Po latach jednak dopowiedziałabym, że podróże, nawet te przebyte bez planu i przygotowania, na pozór bezmyślne nabierają po czasie głębszego znaczenia i są potrzebne. Bo może niekiedy jesteśmy świetnie zorganizowani i na wszystko przygotowani, ale to swoboda spontanicznego odkrywania i pozwolenie sobie na, choć minimalną niewiedzę dodaje smaku podróżowaniu. Aczkolwiek nie wiedzieć czego możemy się spodziewać, a brak ignorancji dla historii, to balans, który jest potrzebny w odkrywaniu nowych miejsc. 

998 Wyświetleń
Follow:

Madera – wyspa przekraczania granic.

Czas czytania: 13 minuty

Image

POSŁUCHAJ

Ostatnio dużo czytam o uważności, dostrzeganiu i pozwoleniu życiu po prostu się dziać. Jak wracam do momentów z przeszłości, w których odpuszczałam kontrolę, okazuje się, że spotykały mnie najfajniejsze rzeczy. Tak było w przypadku Madery. Pewnego dnia Agnieszka, moja koleżanka z przedszkolnych i szkolnych lat zadzwoniła do mnie, aby zaproponować wyjazd na Maderę. Widziałyśmy się już jakiś czas wcześniej i nasz przedszkolny dobry kontakt wrócił w kilka minut, nie mniej jednak byłam trochę zdziwiona tą propozycją, mimo że z ust Agi brzmiała ona podwójnie dobrze. Agnieszka, czyli @hands_up_travel skończyła turystykę i bardzo dużo podróżuje. Jej wyprawy w góry są imponujące, bardzo ją podziwiam i jestem z niej dumna. Wyjeżdża w każdej wolnej chwili i zdobywa nowe szczyty.

Serce mocniej mi zabiło i pomyślałam: czemu nie? A później włączyłam mózg, który już nie był taki podekscytowany. Bo właśnie zawalił mi się sufit na głowę w mieszkaniu, które wynajmuje, więc czeka mnie przeprowadzka. To czas i koszty. Dodatkowo praca, w której muszę być na 200%, bo jesteśmy zaraz przed startem zdjęć. A gwoździem do trumny były przeczytane fakty o Maderze i krążące legendy o niebezpiecznym locie. Ale moje serce biło szybciej, niż myślał mózg, ani się obejrzałam, jak wpłacałam zaliczkę na wyjazd.

Stało się! Lecę do mojej ukochanej Portugalii, z dwoma wspaniałymi kumpelami z przedszkola i niczego się nie boję. Czy to nie brzmi super?


Dlaczego Madera?

Zacznijmy jednak od początku, czyli od miejsca. Madera należy do Portugalii i nazywana jest wyspą wiecznej wiosny lub zielonym podzwrotnikowym rajem. Temperatury wahają się od 16 stopni w okresie zimowym do 25 w okresie letnim. Kierunek ten nie jest zbyt często wybierany przez turystów ze względu na to, że zmusza wręcz do aktywnego wypoczynku. Chodzenie wzdłuż lewad, pływanie w naturalnych basenach, piesze wędrówki na szczyty czy dżungla pełna roślin i wodospadów to normalne aktywności na Maderze. Zamiast sukienek i szpilek, zabrałyśmy z dziewczynami wygodne buty, bluzy i plecak.

Maderę na co dzień zamieszkuje dwieście sześćdziesiąt tysięcy szczęśliwych ludzi. Mówi się, że wyspa jest idealnym miejscem dla emerytów, ale moim zdaniem Madera to ludzie, którzy nigdzie nie pędzą i cierpliwie uprawiają swoje schodkowe pola oraz ziemie stworzoną do przekraczania granic. I tych fizycznych i tych we własnej głowie.


Granica pierwsza: lot.

Zapomniałam tylko, że boję się latać. Boję się nie z powodu wysokości, ale z powodu braku kontroli. Oddaje swoje życie w ręce człowieka, którego nie znam, nie wiem kim jest, jakie ma problemy i czy przypadkiem dziś nie odechce mu się żyć. Co gorsza, lądowanie na Maderze, to nie lada wyzwanie. Madera jest bardzo górzystą wyspą, na której ciężko znaleźć płaski kawałek ziemi, dlatego lotnisko w Funchal zbudowane jest na wybrzeżu. Lądujący samolot musi zawrócić przy pasie i lecieć równolegle do linii brzegowej, a następnie konkretnie wycelować w pas lotniska, który zaczyna się na sporej wysokości nad wodą. Jeśli wybiera się ten kierunek lepiej nie oglądać filmów w Internecie, które pokazują lądowania samolotów na Maderze. Ja o tym nie wiedziałam. Będąc w samolocie, mocno się modliłam, próbując się uspokoić, ale nie było to łatwe. Aga pomagała mi, ciągle trzymając za rękę. Kiedy samolot podchodził do lądowania, czuć było wiatr, który zdawał się przejąć kontrolę nad maszyną. Ze statystyk wynika, że lotnisko jest bezpieczne, ostatnia katastrofa lotnicza miała miejsce w 1977 roku, kiedy Samolot lecący z Brukseli do Funchal rozbił się przy lądowaniu w trudnych warunkach atmosferycznych. W wyniku katastrofy śmierć poniosło 131 osób (125 pasażerów i 6 członków załogi), a 33 osoby zostały ranne. Też tak macie, że zastanawiacie się, jak to jest możliwe, że 33 osoby przeżyły wypadnięcie samolotu z pasa startowego i zsunięcie się ze stromej skały 61 metrów w dół. Maszyna dodatkowo przełamała się na dwie części i stanęła w płomieniach. Zawsze wtedy myślę sobie jakimi szczęściarzami muszą być ci ludzie, choć jestem niemal pewna, że z moim szczęściem byłabym wśród nich.

Pewnie dzięki temu fartowi, tego dnia warunki pogodowe były bardzo dobre, choć lądowanie i tak było odczuwalne. Spokój jednak poczułam nie wtedy, kiedy samolot dotknął pasa, ale dopiero, wtedy gdy całkowicie się zatrzymał.


Granica druga: poranki.

Nie jestem mistrzynią wstawania rano i niewiele niestety widziałam w życiu wschodów słońca. Obiecuje sobie, że to się mocno zmieni. Na Maderze jednak wszystko przyszło jakoś naturalnie. Mieszkałyśmy z Asią i Agnieszką w hotelu Dorisol Mimosa Studio Hotel i dzięki znajomościom Agi miałyśmy przepiękny widok na ocean. Mieszkałyśmy na 10 piętrze w 11 piętrowym budynku, wyżej był już tylko dach, do którego miałyśmy dostęp. I to właśnie dach stał się moim miejscem medytacji i ćwiczeń z rana. Starałam się wstawać na wschód słońca, który był zjawiskowy, w każdym razie na tyle wcześnie rano, że dziewczyny jeszcze spały. To był czas tylko dla mnie. Bez telefonu, bez ludzi, bez odgłosów miasta. To w tym miejscu zdecydowałam, że chcę rozpocząć nowy etap. Nie wiedziałam jeszcze jaki, ale nowy.


Granica trzecia: drogi.

Prawo jazdy mam od 13 lat. Nigdy nie spowodowałam wypadku. Skromnie uważam, że jestem bardzo dobrym kierowcą. Umiem zachować się w różnych warunkach, bez względu na pogodę czy nawierzchnię jezdni. Na wyspie jedynym dobrym wyborem przemieszczenia się jest samochód, dlatego jeszcze przed naszym przyjazdem ustaliłyśmy, z jakiej firmy wynajmującej skorzystamy. Samochód podjechał do nas pierwszego dnia pobytu i ten mały Renault Clio był niezawodnym towarzyszem tej podróży. Wszystkie trzy lubimy jeździć samochodem, dlatego miałyśmy plan zmieniać się regularnie. Plan planem, a jak przyszło do jazdy, to już nie było tak kolorowo. Drogi na Maderze są najtrudniejszymi, jakie w życiu widziałam. Nigdy nie spotkałam się z tak ostrymi zakrętami na tak wąskiej ulicy, tak stromymi zboczami i tak niebezpiecznymi podjazdami w górę. Miałam poczucie, że zaraz zginę co najmniej 50 razy. Kiedy przychodziła moja kolej na prowadzenie noga pod górkę trzęsła mi się jak galareta. Przy zakrętach widziałam upadający w przepaść samochód. A jak dojechałam w jakieś miejsce, byłam cała mokra. Za to mistrzem świata była Aśka, jakby urodziła się na tych terenach. Niczego się nie bała, była uważna, ostrożna i czujna. Kiedy pytałam ją jakim cudem zachowuje spokój, mówiła, że jak przeprowadziła się do Londynu, to musiała sobie jakoś poradzić. Ja rozumiem radzenie sobie, ale nie rozumiem dróg wyglądających jak z katastroficznych filmów. Takich wiecie, że oglądacie film i już jesteście przekonani, że tam się wydarzy wypadek. Nie mniej dałam radę i mogę powiedzieć głośno, że prowadziłam samochód na Maderze. Nie mogę jednak powiedzieć, że jestem bardzo dobrym kierowcą, bo po tym, co widziałam mogę być jedynie przeciętnym kierowcą.


Granica czwarta: szczyty.

Zdobytych szczytów na wyspie było wiele. Byłyśmy na Pico da Torre, Ponta Do Pargo, Levada do Caniçal, Curral Das Freiras, Serra De Agua i wiele innych mniejszych przystanków z panoramicznym widokiem na wszystko. Chce jednak skupić się na dwóch najważniejszych dla mnie szczytach. To Pico do Arieiro i Pico Ruivo. Pico do Arieiro to trzeci co do wysokości szczyt na Maderze o wysokości 1818 m.n.p.m. Dla mnie jednak to najpiękniejszych wschód słońca, jaki widziałam. To wschód otoczony puchatymi chmurami. Ta droga poza bardzo wczesnym wstaniem, nie kosztowała nas dużo wysiłku, na sam szczyt można wjechać samochodem. I to porównałabym do takiego pięknego, bezproblemowego, spokojnego życia. Niby wczesne wstanie, niby trochę zimno, ale jednak zapierający dech w piersiach widok i to bez wysiłku. Ale jak to w życiu bywa, żadne nie jest idealne. Wtedy pojawia się szczyt Pico Ruivo – cały na biało (dosłownie).

Przygotowując się do wyjazdu na Maderę, nie miałam czasu czytać i zagłębiać się w to, co mnie tam czeka. Byłam odkrywcą cieszącym się małymi rzeczami. Nawet kiedy usłyszałam, że na szczyt Pico Ruivo idzie się średnio 6 godzin, nadal nic nie wzbudziło we mnie wątpliwości. Ah, gdybym wtedy wiedziała z czym się mierzę… najpewniej zostałabym na Pico Arieiro i podziwiała niesamowity widok. Dystans na pozór nie jest duży – 11 km, różnica wysokości – też nie. 1150m w górę i w dół. Niestety trasa to strome podejścia i zejścia. Czasami jest z górki, często pod górkę, a bardzo rzadko jest płaski teren. Idzie się po dróżce, która ma różne podłoże. Kamienie, piasek, trawa, tunele, woda, ciemność, strome metalowe schody i zbocza bez barierek – brzmi jak film grozy, a to tylko wchodzenie na szczyt. Cała trasa jest bardzo złudna – szlak zaczyna się bardzo przyjemnie, od zejścia w dół. Zupełnie jak w życiu, kiedy wydaje ci się, że jest z górki, nagle pojawia się strome wzniesienie, kiedy przez chwile jest płasko, pojawia się ciemny tunel pełen wody, kiedy myślisz, że to już koniec, że nie dasz rady dalej, pojawia się ktoś, kto podaje ci rękę.

Takim wsparciem były dla mnie moje dziewczyny. Obie wprawione są w chodzeniu po górach, ja przy nich zdobyłam jedynie osiedlowy pagórek i byłam nad Morskim Okiem. Aśka była moim wielkim wsparciem psychicznym i trochę takim przewodnikiem na tym szlaku. Ona pewnie pomyśli, że wyolbrzymiam, ale jej słowa sprawiły, że coś się we mnie odblokowało. Po pierwsze była przy mnie, mimo że ja szłam bardzo powoli i co chwile się zatrzymywałam. Po drugie jak się poddawałam i mówiłam, że nie pójdę już dalej, ona cierpliwie powtarzała: „Kaśka, zrób tylko jeden krok, nie liczy się, co jest za tobą i co jest przed tobą, tylko jeden krok” i tak szłam mówiąc w myślach „tylko jeden krok”. Sprytnie się jednak z Agą wymieniały wspieraniem mnie w największym wyczynie fizycznym w moim życiu. Aga nosiła mój plecak i swoją energią motywowała mnie, abym szła do przodu. I wreszcie zrobiłam to! Doszłam na sam szczyt, o własnych nogach, siłą własnej woli z pomocą innych. Tak chyba wygląda sukces w życiu. Nigdy nie czułam takiej satysfakcji i takiego szczęścia. To był spacer w chmurach, a nagrodą był oczyszczony umysł.

Bardzo jestem wdzięczna za tą wędrówkę, bo pokazała mi jak smakuje życie, i jak wygląda wychodzenie na szczyt. Teraz jak pojawiają się jakieś wielkie problemy – mówię do siebie po cichu: „Kaśka, zrób tylko jeden krok, nie liczy, się co jest za tobą i co jest przed tobą, tylko jeden krok”.


Granica piąta: woda.

Woda jest dla mnie najniebezpieczniejszym żywiołem. Prawdziwą jej siłę poznałam trzy lata temu, jak skoczyłam z 10 metrów ze statku do morza. Z pozoru fajna wakacyjna zabawa, ale dla mnie było to przeżycie, które miało tak silny wpływ, że jak sobie o nim przypominam, to oddycham trzy razy szybciej. Skoczyłam z dużą siłą, zanurzając się głęboko w wodzie i miałam poczucie, jakbym nie mogła się wydostać przez całą wieczność. Kiedy już się wynurzyłam, nie mogłam złapać oddechu. To był dla mnie prawdziwy horror. Na Maderze w porównaniu do tego to był tylko dreszczyk emocji, ale równie ciekawy, aby wspominać go swoim dzieciom.

Porto Moniz miasto, w którym znajdują się naturalne baseny wulkaniczne, wypełniające się wodami Oceanu Atlantyckiego. Powierzchnia basenów to 3800 m kw.. Robią one ogromne wrażenie, z pozycji widza (z daleka). Niestety nie wygląda, to jednak tak bajecznie, jak jesteś w środku. Baseny są bardzo głębokie, woda zimna, a fale rozbijające się o skały osiągają wysokość nawet kilkunastu metrów. Od samego początku było w tym miejscu coś przerażającego, miałam poczucie, że ludzie chcą okiełznać i bawić się z naturą, a ona mówi: „ej to mój teren spadajcie”. No i stało się. Moje przeczucia się sprawdziły.

Na zdjęciu powyżej widoczne są baseny z góry, my zajęłyśmy miejsce z lewej strony na betonie niedaleko wejścia. Rozłożyłyśmy ręczniki, obok zostawiłyśmy plecaki, ubrania, było sporo ludzi. Fale były duże i agresywne, ale stanowiły atrakcje dla turystów. Co odważniejsi zajmowali miejsce (na samym dole zdjęcia) pomiędzy granicą basenu a oceanem. Fale wznosiły się i pokrywały beton, tak, że ludzie wpadali do wody. I tak w kółko. My weszłyśmy do wody dosłownie na moment i to raczej przy „brzegu”. Po niespełna godzinie poprosiłam Agę, żeby porobiła mi trochę zdjęć. Odwróciłam się w stronę oceanu i w sekundę ogromna fala dotarła do nas z taką siłą, że wepchnęła nas i nasze rzeczy do basenu. Nie wiem, czy brzmi to tak, przerażająco, jak wyglądało na żywo, ale wszystkie najadłyśmy się strachu. Aga w dodatku straciła swój telefonu, który się zalał w wyniku tego wypadku.

Woda to bez wątpienia żywioł, z którym nie należy zadzierać.


Granica szósta: natura.

Natura w Portugalii jest fascynująca. Zachwycają tam wszechobecne kolorowe kwiaty, zielone pnącza, różne krajobrazy z zapierającymi dech w piersiach urwiskami i cudownymi wodospadami. Ocean jest wisienką na torcie. Byłam w Portugalii w okresie zimowym oraz letnim i zawsze odkrywa się ją od nowa, czując się tam po prostu dobrze. Spowodowane jest to pewnie spokojem mieszkańców, czystym powietrzem i dużą ilością słońca oraz zieleni. Madera mnie nie zawiodła. To miejsce nazywane Wyspa Kwiatów, których jest mnóstwo w różnych gatunkach. Symbolem Wyspy jest strelicja, nazywana rajskim ptakiem.

Imponującą roślinność można podziwiać w ukrytych w lasach lewady kanałach nawadniających, wzdłuż których powstało ok. 1400 km tras trekkingowych i spacerowych. Wędrując wśród bujnej roślinności, czułam się jak mała dziewczynka odkrywająca każdą roślinkę. Jednak dopiero kiedy udałyśmy się do prastarego lasu wawrzynowego wpisanego na listę dziedzictwa narodowego UNESCO, mój zachwyt nie miał umiaru. Szlak prowadzi do wodospadu Risco i 25 źródeł o długości 11 kilometrów. A wszędzie tropikalna natura.

Jeśli chodzi o plaże, to na Maderze są tylko dwie piaszczyste  – w Machico i Calheta. Na żadnej z nich nie byłyśmy, bo szkoda nam było czasu. Reszta plaż jest kamienista i żwirowa.

Zachwycającym miejscem na wyspie jest klif Cabo Girao, który jest najwyższym w Europie punktem widokowy z przeszkloną podłogą. Można z niego podziwiać przepiękny widok na malowniczy krajobraz Madery. Następne miejsce to Camara de Lobos – miasteczko portowe z cudownymi widokami i turkusową wodą. W Ponta do Pargo jest latarnia morska, a w jej pobliżu można oglądać wyjątkowy widok na zachodnie wybrzeże. Imponujący dla mnie był też płaskowyż Paul da Serra, który przypomina drogę na dzikim zachodzie. To pustkowie gdzie widać tylko niebo i dziką naturę.

Niewarte zobaczenia i rozczarowujące były Jaskinie i Centrum Wulkanologiczne w São Vicente.  

W ciągu 7 dni objechałyśmy całą wyspę. Nie zdążyłyśmy zobaczyć tylko Santany, czyli parku tematycznego z charakterystycznymi domkami. No cóż, trzeba wrócić. Może na starość? Co myślicie dziewczyny?


Granica siódma: chmury.

Jak jest się ponad nimi, to ma się ochotę wskoczyć w te puchowe kłębuszki. Takie mięciutkie, cieplutkie poduszeczki przypominające watę cukrową. W rzeczywistości jednak te chmury to potwory. Żartuje. Ale nie ma w nich na pewno nic słodkiego i miłego. Kiedy wjeżdża się w taką chmurę, nagle robi się zimno, szaro, wilgotno i mówiąc wprost brzydko. Jedyne, o czym się myśli, to jak najszybciej wyjechać spod chmury. Po tym szoku, którego doznałam, przyszedł czas na refleksje. Czy mieliście tak kiedyś, że coś wam się bardzo podobało i w waszych wyobrażeniach było takie piękne, wspaniałe, idealne, a w rzeczywistości okazywało się, że jednak nie do końca tak jest? Chmury stały się metaforą zawodu, który wykonuje. Marzyłam o robieniu dobrych filmów, z pięknym przesłaniem, o życiu, pomaganiu i dobroci. Oglądałam mnóstwo filmów, o tym, jak wspaniale współpracuje ekipa, jak jest miło i zabawnie. Byłam przekonana, że to idealna praca na zawsze. Patrząc z góry, wydawała się puchowym kłębuszkiem. Ale kiedy znalazłam się w środku, okazało się, że jest szaro, zimno, wilgotno i brzydko. Zamiast uśmiechów jest wszechobecne narzekanie, zamiast projektów zmieniających świat są projekty zmieniające moje myślenie o ludziach. Czasami tylko trafia się na wspaniałych mądrych ludzi, którzy mają podobne do ciebie wartości. Czasami to jednak za mało jak na jedno życie.


Dorota — producentka, z którą teraz pracuje, powiedziała mi kiedyś, żebym nigdy nie rezygnowała z żadnego wyjazdu w świat, bo skoro pojawia się na mojej drodze jakiś kierunek, to jest to po coś. Dokładnie tak było z Maderą. Granice, które musiałam przezwyciężyć, strach, który trzeba było pokonać i rzeczy, które musiałam zrozumieć. To jest to coś.

Życie jest jak droga z Pico do Arieiro na Pico Ruivo. Bywa z górki, lekko, przyjemnie, podziwiając piękne krajobrazy. Ale zdarza się również droga pod górkę, kiedy jest ciężko, szaro i nadziei brak. To ten moment, kiedy chcemy się poddać. Wtedy pojawiają się ludzie, którzy trwają przy tobie, mówiąc: „Zrób tylko jeden krok”. Nagrodą w bólach jest unoszenie się z ponad chmurami. To cena za wolność, którą jak nigdy mogłam poczuć. I kiedy już triumfujesz, otwierając szampana, uświadamiasz sobie, że musisz wrócić, a w trakcie drogi czekają cię znów wzloty i upadki. Życie jest jak poranki na Maderze. Im wcześniej wstaniesz, tym więcej zobaczysz, uważniej pomyślisz i głębiej w siebie zajrzysz. Życie jest jak drogi na wyspie. Kręte, wąskie, niebezpieczne i czasami trzeba komuś ustąpić, żeby przeżyć. Życie jest jak ocean w basenach wulkanicznych w Porto Moniz. Nie można w nim igrać z naturą. W życiu jest też jak z chmurami na Maderze. Czasami to, czego nie mamy, wydaje się być kolorowe i mięciutkie, a w rzeczywistości jest zupełnie na odwrót.

Życie jest wreszcie jak lądowanie na jednym z najniebezpieczniejszych lotnisk. Musisz być odważny, zaryzykować i zaufać, mimo że cholernie się boisz. To pokonywanie strachu i przekraczanie granic, sprawiają, że rośniemy, uczymy się i stajemy się silniejsi.

1 355 Wyświetleń
Follow:

Bali – nieodkryty Raj

Czas czytania: 7 minuty

Piszę ten artykuł dwa lata po powrocie z Indonezji. Mam w sobie teraz dużo dystansu i z pewnością jestem inną osobą, niż wtedy, kiedy pierwszy raz byłam na Bali w pracy. Pozostał jednak we mnie sentyment do tego miejsca, które nie pozwala o sobie zapomnieć i podpowiada, że powinnam tam wrócić. Bez pośpiechu i bez obowiązków, tylko z ciekawością i otwartą głową.


W PRACY

Bali było ostatnim przystankiem w mojej miesięcznej podróży zawodowej. Produkując program telewizyjny „Lepiej późno, niż wcale” zaczynaliśmy od mistycznej Japonii, przez szaloną Koree Południową, kończąc na rajskiej wyspie Bali. Cała podróż to był obłęd. Szaleńcze tempo i zewsząd pojawiające się wyzwania nie dawały momentu, aby zwolnić. W poprzednich wpisach o Japonii i Korei dowiesz się, z czym musiałam się mierzyć. Dziś opowiem jak to wyglądało na Bali, czyli w krainie czarów, magii i rytuałów, gdzie wszystko się może zdarzyć i zdarzyło.

Naszym fixerem, czyli opiekunem, wsparciem, a mówiąc wprost, Aniołem był Adam Piotrowski z Far Horizon. To on zabrał nas w miejsca, których nie ma w przewodnikach.

Na Bali mieszkaliśmy w Ubud bardzo blisko centrum. To był nasz punkt wyjściowy do innych podróży.


Pierwszy dzień to było przywitanie Króla. Mimo że na Bali nie sprawuje on władzy, to cieszy się wielkim szacunkiem wśród ludu. Ciekawostką jest, że na Bali praktykuje się poligamię, czyli Król może mieć kilka żon, miał natomiast jedną wybrankę. Król zaprosił naszych bohaterów na kolacje, ale my jako ekipa też mogliśmy spróbować tych specjałów. Co ciekawe na Bali bardzo często je się ręką, ale musi być to prawa ręka, bo lewa uznawana jest za nieczystą. Ogromna uroczystość pokazała jak życzliwi i gościnni są Balijczycy.

Kolejnym wyzwaniem dla bohaterów było nurkowanie, na które ja jako kierownik produkcji nie jechałam. Wtedy zajmowałam się organizowaniem telekomunikacji dla wszystkich. Musieliśmy używać specjalnych balijskich kart telefonicznych, tak wychodziło najtaniej. Ekipa była na miejscu cały dzień, więc to był też mój czas na spacer. To był tylko moment, w którym mogłam na spokojnie podziwiać naturę, wejść do kawiarni czy pójść na słynny balijski masaż. Jeden dzień, który pozwolił złapać oddech.

Następne miejsce to małpi las. Przepiękny park, w którym raj mają makaki. Mogą biegać swobodnie, a od wejścia czuć, że to ich królestwo. Zdaje się, jakby one dyktowały warunki i od nich zależało, jak blisko można podejść. Makaki są bardzo podobne do ludzi. Troskliwie opiekują się małymi, nie dając możliwości na podejście i skrzywdzenie. Krzyczą i atakują, jeśli coś im się nie spodoba. A na ogół są zabawne i  uśmiechnięte. Makaki wykorzystują też każdą okazję na dodatkowe przekąski od turystów, mając świadomość, że trzeba kuć żelazo, póki gorące.

Potem odbywała się joga na desce, którą wykonuje się na wodzie. To dużo trudniejsza joga, niż każda inna, bo bardzo ciężko utrzymać się w pozycji z powodu braku stabilizacji. Nie byłam niestety tego świadkiem, choć sama jestem pewna, że spróbuje takiej jogi w przyszłości.

Dużym przeżyciem była dla mnie Świątynia Tirta Taman Mumbul, w której dokonuje się oczyszczenia. Balijczycy wierzą bowiem, że woda jest jednym z najsilniejszych żywiołów i dzięki niej można oczyścić nie tylko ciało, ale także duszę. Według nich ludzkie ciało ma 11 „słoniowych otworów” – dwie gałki oczne, dwie dziurki nosa, dwie dziurki uszu, usta, pępek, cewka moczowa, otwór przewodu pokarmowego i jeden na skórze w okolicy dłoni, pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. W trakcie ceremonii należy modlić się do swojego Boga o zachowanie równowagi w ciele. Sam rytuał wygląda tak, że pije się wodę ze źródła, następnie zanurza się w nim głowę i modli przy 11 źródłach.

Tego samego dnia wieczorem w ciemnym oddalonym od wszystkiego buszu poznaliśmy Mepantigan, czyli tradycyjną sztukę walki łączącą w soboie taekwondo, capoire, kickboxing i judo, ale również balijski taniec. Walkę w basenie na polu ryżowym odbywali bohaterowie programu. Niestety nie zakończyła się ona szczęśliwie, bo Władysław Kozakiewicz doznał poważnej kontuzji kolana. Szczęście w nieszczęściu to, że produkcja była ubezpieczona i podróżował z nami lekarz niezastąpiony Łukasz Durajski. Niestety medycyna na Bali jest na bardzo niskim poziomie, dlatego kontuzja mogła być leczona dopiero po powrocie w Polsce.

Kolejny dzień to wodospady Aling Aling. Na wyspie jest mnóstwo bajecznych wodospadów, które zapierają dech w piersiach. Aling Aling to jedno z najbardziej popularnych miejsc, w których ludzie przełamują swój strach, skacząc do wody. Pierwszy pułap to 5 metrów, drugi to 10 metrów. Osobiście myślę, że woda to silny żywioł, z którym nie można zadzierać, inni wyzwanie traktowali jako akt odwagi. Ja niestety po skoku na Korfu wiem, że to nie zabawa dla mnie, podziwiam jednak odwagę.

W trakcie realizacji tych zdjęć też miałam trochę czasu na podziwianie oraz odkrywanie. Czułam się w tym lesie, jakbym powróciła do korzeni, miałam ochotę zatrzymać się i medytować. Marzyłam aby czas choć na chwilę się zatrzymał. Było czyste powietrze, dźwięki natury, czuć było wilgoć od wody i byłam tylko ja. Obiecałam sobie wtedy, że wrócę do tego miejsca.

Tego dnia wydarzyła się jeszcze jedna mistyczna sytuacja: wizyta u Szamana. Szamani na Bali nazywani są Balianam, mówi się, że uzdrawiają i doradzają duchowo. Swoją posługę pełnią za dary, czasami nawet w postaci kury. My spotkaliśmy się z Jero Dana jednym z najsłynniejszych na Bali Szamanów. Z jego usług korzysta prezydent Indonezji i gubernatorzy kraju. Kilka osób z ekipy zdecydowało się spotkać z Szamanem, ja jednak byłam całkowicie przeciwna. Lubię, że życie jest zaskakujące, że nie wiem, co się wydarzy, uważam, że rzeczy, które mogłabym usłyszeć, sugerowałyby mi wybory. Dziś jednak dwa lata później spotkałabym się porozmawiać z Szamanem.

Kolejnego dnia pojechaliśmy na pola ryżowe do wioski Jatiluwih — miejsce wpisane w 2012 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Tam, poznaliśmy łowce i badacza węży Rona Lilleya. Mieszkańcy wzywają go do usuwania węży, które pojawiły się u nich w domach. A jest ich sporo. Na Bali żyje 46 gatunków węży, a kolejne 16 zamieszkuje morza wokół wyspy. Jest kilka gatunków, które potrafią ukąsić śmiertelnie. Mieliśmy do czynienia w programie z wężem, który zabija zaledwie w godzinę, a jego ukąszenie powoduje, że przestajemy oddychać i zatrzymuje nam się serce. Widzieliśmy też węża, który zabija w ciągu trzech dni. Jak to w życiu bywa, nic jednak nie jest czarno białe. Węże mają też swoje dobre strony. Wąż zbożowy jest na polach bardzo użyteczny, gdyż zabija dwa szczury dziennie. A szczury to największy szkodnik pól, ich duża ilość może zniszczyć 1/3 upraw ryżu. A ryż to główny posiłek Balijczyków. Uprawia się go na Bali prawie od 2000 tysięcy lat.

Ostatni punkt balijskiej podróży to królewski hotel Royal Pita Maha. Hotel ten jest jednym z najlepszych na wyspie, pewnie dlatego, że ma niesamowity widok na tropikalne lasy. My jako ekipa nie spaliśmy tam, choć chciałabym kiedyś spędzić w tym miejscu jedną noc. Doba w hotelu waha się od 1500 zł do nawet 5000 zł za noc. Hotel jest pięciogwiazdowy, ma najlepsze jedzenie i z każdej strony widok na naturę.

Jest kilka miejsc na świecie, które pragnę zobaczyć. To zdecydowanie Indie, Stany Zjednoczone, Skandynawia (Norwegia, Szwecja, Dania, Finlandia) i właśnie Indonezja. Dlatego, że 14 tysięcy kilometrów od Polski jest miejsce przepełnione naturą, ciepłem i dobrą energią. Mimo że za pierwszym razem nie było mi dane w spokoju tego doświadczyć.


WOLNO

Pamiętam, jak mój szef zaproponował mi kolejny projekt zagraniczny, wymieniając kraje, w których każdy marzy, aby znaleźć się przynajmniej raz w życiu: Kapsztad, Izrael, Gwatemala, Jordania, Tajlandia czy Meksyk. Brzmi jak bajka. Praca polegająca na produkcji video nie ma jednak nic wspólnego z bajką, z podróżowaniem, z odkrywaniem nowych miejsc. To raczej wyścig z czasem, budżetem i innymi ludźmi. Zrezygnowałam, choć wielu uważało wtedy, że jestem głupia, że dostałam szansę, że mogę zwiedzać kraje, a jeszcze będą mi za to płacić. Jestem bardzo wdzięczna za szansę, którą dostałam, mogąc wykonywać mój zawód w odległych miejscach. Czuje się wyróżniona, że to mi zaufano i zaproponowano taką możliwość. Mówi się jednak, że podróże zmieniają, że nie wraca się z nich już tą samą osobą i ja też nie wróciłam. Kiedyś byłam pierwsza na mecie, zawsze musiałam wygrywać, byłam szybka i nie do zatrzymania, a dziś już nie chce brać udziału w wyścigach, chcę spacerować, zatrzymywać się, obserwować, cieszyć i być wdzięczną za każdy szczegół, który będzie mi dane zobaczyć. Dlatego marzę, aby wrócić na Bali i odkryć je w rytmie slow.

1 195 Wyświetleń
Follow: