Kair, Jerozolima, Betlejem – byłam, widziałam, nauczyłam się.

Czas czytania: 5 minuty

Nie wiem jak wy, ale ja często muszę przeżyć coś na własnej skórze, aby wyrobić sobie zdanie. Dokładnie tak było z Egiptem. Sharm El Sheikh w pełni turystyczne miasto, które aż roi się od różnej klasy hoteli. All Inclusive — aqua park na terenie hotelu, jedzenie i drinki bez limitu oraz wydzielona sfera Morza Czerwonego, które absolutnie nie wygląda tak jak na zdjęciach w przewodnikach. Wtedy kilka lat temu brzmiało jak raj. Dziwną musiałam mieć definicję raju, jasną miałam jednak wizję rzeczywistości. Pracując w Play, zarabiałam 2500 zł brutto, co oznacza, że na tą wycieczkę zbierałam 8 miesięcy. Wszystko, co było jak najdalej realiów, które mnie otaczały, wydawało się być spełnieniem marzeń. 16 dni, które miały być luźnym wypoczynkiem, nauczyły mnie obserwacji, doceniania i pokazały jak warto podróżować.


KAIR

Jest rok 2012, a ja jestem w Egipcie w trakcie trwającego na dobre kryzysu gospodarczego. Na ulicach czuć niebezpieczeństwo i przygotowania do protestów antyrządowych. Zwłaszcza w Kairze. Bród, smród i szczury, to normalny obraz kairskiej rzeczywistości. Z dala od utopii turystycznej dzieje się prawdziwe życie. Bieda i dzieci wyciągające swoje małe brudne rączki po pieniądze to widok, który wzrusza i złości. Jednak po paru dniach przyzwyczajasz się do tego, będąc całkowicie znieczulonym. Mnie się jednak nie udało, patrzyłam w wielkie ciemne oczy tych dzieci i dawałam im pieniądze, myśląc, że ratuje im życie. To pierwsza rzecz, której się nauczyłam — ryba nie rozwiązuje problemu, a ja nie mam pomysłu na wędkę. To jednak było nic, w porównaniu do widoku leżących na ulicach zakrwawionych cierpiących ludzi. Widoku z okna wesołego turystycznego autobusu wiozącego nas — ludzi lepszych, byśmy mogli poczuć zobaczyć historię, robiąc zdjęcia przy piramidach. Takich autobusów na miejscu w Gizie jest kilkadziesiąt, jeszcze więcej jest ludzi łapiących za wierzchołek piramidy lub całujących sfinksa. Tam gdzieś pośród nich jestem ja, taka sama jak oni, lepsza, choć z perspektywy czasu głupia jak buty. Mająca oczy, a nic niewidząca tak naprawdę. Druga rzecz, której się nauczyłam, to patrzeć nie znaczy widzieć. W Kairze przerażała jeszcze jedna rzecz, ogromna ilość ludzi, są wszędzie, jest ich dużo, komunikacja pęka w szwach. Patrząc na buzie ludzi mieszkających tam na co dzień widać trud, smutek i bezsilność. Ulice są pełne śmieci, od jedzenia po sprzęty RTV. Trochę się czuje, jakby śmieci były częścią ich życia, tak jak u nas trawa czy sklep żabka. W ludziach chodzących po ulicach Kairu była jednak jakaś tajemnica, która mnie nurtowała, jakieś pytanie, które pozostało bez odpowiedzi i jakaś historia, którą chciałam poznać.


JEROZOLIMA

Ludzie w Izraelu byli już inni. Zamknięci i nieufni. Przy jakiejkolwiek próbie spojrzenia, oni natychmiast odwracali wzrok. Traktowali nas turystów jak obcych ludzi na ich krwią zdobytej ziemi. Ogromne wrażenie robi oczywiście ściana płaczu, czyli jedyna pozostałość po Świątyni Jerozolimskiej i najświętsze miejsce judaizmu. Żydzi twierdzą, że w tej świątyni mieszkał sam Bóg i w jakiś sposób czuje się tam coś niezwykłego. Stojąc przed tą ogromną ścianą, czuje się szacunek i jakąś dobrą energię. Nie trzeba ani mówić po hebrajsku, ani znać ich religii, aby rozumieć, co czują ludzie, którzy znaleźli się w tym miejscu nie po to, aby zrobić zdjęcie, ale po to, aby coś zrozumieć. Ściana płaczu podzielona jest na cztery części. Pierwsza to patrząc od północnej strony Łuk Wilsona, który prowadzi do tunelu, dalej jest około 40-metrowa część dla mężczyzn i oddzielona przepierzeniem mniejsza część dla kobiet. Czwarta część to Most Mughrabiego – jedyne wejście na Wzgórze Świątynne dostępne dla niemuzułmanów. Przed wejściem na teren ściany płaczu każdy z mężczyzn, który podchodzi do ściany, powinien założyć kipę, którą można wziąć przed wejściem. Wchodząc do damskiej części, słyszę gorący lament i głośny płacz, widzę przepychające się kobiety, które pragną być jak najbliżej ściany. Jako że zwyczajem jest spisywanie modlitw na kartkach i wsuwanie ich w szczeliny ściany, robię to, prosząc o zdrowie dla mnie i mojej rodziny. Natychmiast jednak czuję na sobie wzrok kobiet, które patrzą na mnie osądzającym wzrokiem, a ja zaczynam rozumieć, że nic nie rozumiem. Czuje się jak idiotka, ale uczę się trzeciej rzeczy: wiedzieć, nie znaczy rozumieć.


BETLEJEM

O Betlejem, pomimo bycia katoliczką nie wiedziałam nic, poza tym, że urodził się tam Jezus. Zwiedzanie jakiegokolwiek miejsca bez wiedzy, przygotowania i choćby minimalnego przemyślenia, jest jak chodzenie po lesie i zbieranie grzybów nie mając o nich pojęcia. To nauczyło mnie rzeczy czwartej: jeśli nie wiesz, gdzie jesteś, to nigdy tam nie byłeś.


Kair jest niepokojący. Jerozolima jest enigmatyczna. A Betlejem nie wiem, jakie jest. Jacek Walkiewicz w swoim mistrzowskim przemówieniu powiedział: “Podróże kształcą, tak, ale tylko wykształconych ludzi. Ludzie jadą do Egiptu, stoją pod piramidami i mówią: patrz jaka niska, wyższa się wydawała. I to jest koniec refleksji na temat 3000 lat historii”. Dziś jak nigdy rozumiem jego słowa. To byłam ja w Egipcie, to o mnie mówił. Po latach jednak dopowiedziałabym, że podróże, nawet te przebyte bez planu i przygotowania, na pozór bezmyślne nabierają po czasie głębszego znaczenia i są potrzebne. Bo może niekiedy jesteśmy świetnie zorganizowani i na wszystko przygotowani, ale to swoboda spontanicznego odkrywania i pozwolenie sobie na, choć minimalną niewiedzę dodaje smaku podróżowaniu. Aczkolwiek nie wiedzieć czego możemy się spodziewać, a brak ignorancji dla historii, to balans, który jest potrzebny w odkrywaniu nowych miejsc. 

947 Wyświetleń
Follow:
Udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *