Dobry plan jest ważny. Trzeba wiedzieć co, kiedy i w jakiej kolejności powinniśmy zrobić. Dzisiaj, jutro, za rok. Są jednak rzeczy, których się nie planuje. Na przykład umierania. A jeśli już, to wyobrażamy je sobie wśród gromadki wnuków, z siwymi włosami, obok miłości swojego życia i z poczuciem, że osiągnęliśmy wszystko o czym marzyliśmy. To nie jest jednak takie proste, bo chęć życia się nie starzeje, nie maleje z ilością lat i nie ustaje bez powodu. Przeciwnie, myślę, że z wiekiem, nabierając doświadczenia, poznając świat i ludzi chcemy żyć jeszcze bardziej, dłużej, pełniej, lepiej. Dlatego kiedy wali nam się grunt pod nogami, zaczynamy panikować, zastanawiać się czy zrobiliśmy wszystko co chcieliśmy i czy rzeczywiście każdy dzień przeżyliśmy w pełni. A ponad wszystko obiecujemy sobie, że „dziś zacznę żyć lepiej” jednocześnie zadając pytanie „ile 'dziś’ mi jeszcze zostało?”.
NIE TERAZ
Proszę nie teraz! Nie teraz, kiedy właśnie dopiero zaczynam realizować swoje marzenia, teraz, kiedy wiem co jest dla mnie dobre, kiedy wiem kim jestem i czego chcę, kiedy ja dopiero zaczynam żyć… błagam nie teraz. Ja naprawdę będę się już dobrze odżywiać, rzucę wszystkie nałogi, zacznę się modlić, będę jeszcze lepsza tylko proszę nie odbieraj mi możliwości życia właśnie teraz. To były moje myśli niespełna dwa miesiące temu. Oddałabym wtedy wszystko, aby z mojego uda zniknęła paskudna zmiana. Dzwoniąc z płaczem do rodziców, po prostu czułam, że coś jest nie tak, że wszystko się wali, że tracę grunt. A przecież dopiero spełniłam swoje marzenie o pracy przy filmie fabularnym, przecież miałam pieniądze, byłam wśród ludzi, których kocham, miałam wszystko i jeszcze więcej do zrobienia. To po prostu nie pasowało do reszty. Kiedy wpisałam w google grafika objawy, zobaczyłam zdjęcia dokładnie tego samego co miałam na udzie z podpisem: rak. Byłam przerażona. Myślę, że nie da się opisać tego uczucia. Mało tego – ja dziewczyna, która unika lekarzy jak ognia, nigdy nie była w szpitalu, a jedyny regularny kontakt z medycyną to gabinet dentystyczny, pierwsze co powiedziałam to: wolę umrzeć niż dać sobie coś wyciąć. Później było tylko gorzej, moja panika i strach sięgały zenitu, a rozmowa telefoniczna z mężem mojej kuzynki chirurgiem-onkologiem jeszcze bardziej mnie przeraziła. Mało tego okazało się, że moje bezmyślne podejście do ubezpieczenia zdrowotnego, którego nie mam od paru lat to już nawet nie głupie, ale pozbawione jakiegokolwiek rozsądku. Jak zawsze myślę pozytywnie, tak wtedy zawalił mi świat. Cóż, za trzy tygodnie miałam pojechać do Słupska na konsultacje, wycięcie „tego” oraz oddanie do badań. Nie było bowiem żadnego innego wyjścia, chociaż siłą podświadomości chciałam pozbyć się tego „cholerstwa”, to jednak tym razem nie było takie proste.
Trzy tygodnie to długo, zwłaszcza, ze musiałam na to patrzeć każdego dnia. Sprawy jednak potoczyły inaczej. Chciałabym napisać teraz, że to zniknęło samo i nie musiałam przeżywać tego co było dalej, ale tłumaczę sobie, że tak miało być.
Zarówno, kiedy w moim życiu dzieje się coś dobrego, jak i złego cały świat o tym wie. Zaczynając od sąsiada, przez pracę, przyjaciół i wreszcie zaprzyjaźniony salon kosmetyczny, a w nim najukochańszą i najpiękniejszą kosmetyczkę na całym świecie. Tu poznajcie Anię, bo to ona poleciła mi lekarkę, a jednocześnie w jakiś sposób uratowała życie. Nie minęły dwa dni jak znalazłam się na konsultacji.
POCZEKALNIA
Poza czekaniem na wyniki to miejsce zmieniło mnie na zawsze. Bo chciałam wejść i nie chciałam, chciałam wiedzieć i nie chciałam, chciałam to mieć za sobą i nie chciałam. Tylko to, czego chciałam i nie chciałam nie miało żadnego znaczenia, bo musiałam tam wejść. Zanim jednak to się stało spędziłam w tej poczekalni godzinę… już teraz wiem jak długo może trwać godzina. I zostałam sama, ja i mój paniczny strach, i moje łzy jak grochy, i mój zamęt i moje szlochanie. A jeszcze przecież nie weszłam do środka. Ja pozytywnie myśląca, krzycząca o dobrym nastawieniu, o walce o siebie, a wystarczyła mi godzina żeby się poddać. Ja człowiek, nie ja skała.
„Katarzyna Stefańska wejdzie” – słyszę donośny, zachrypiony głos i chcę uciec jak najdalej stąd. Zamykam oczy i nie wstaje. Może to sen i zaraz się obudzę. „Stefańska jest tutaj?” Dobra, to nie sen. Idę. Piętnaście minut zajęło mi powiedzenie pani Doktor, co i gdzie jest, a następne minuty pokazanie „tego”. „No, nie wygląda to dobrze” mówi pani Doktor, a ja czuje, że zapadam się pod ziemię. Biorę jednak oddech i pytam: „Czyli umrę?”. Pani Doktor mówi, że musi się temu przyjrzeć, a to nie jest odpowiedź na moje pytanie. Mijają minuty, a mi się wydaje, że lata. „Trzeba to wyciąć i dać do badania” pytam więc jak wariat: „Czyli umrę?” Czuje na sobie wzrok pielęgniarki, obie z lekarką jednak milczą. Zajebiście, czyli umrę – myślę. No to pozamiatane. Zaczynam ryk i panikę.
Pielęgniarka łapie mnie za rękę chcąc mnie uspokoić, wyrywam się, chodzę po gabinecie, krzyczę, płaczę, lamentuje… nagle słyszę: „Uspokoi się wreszcie? Co robi w życiu?” odpowiadam, że pracuje w produkcji filmowej, że mam marzenia… „To w produkcji filmowej pracuje i się boi? Siądzie i się uspokoi. Będzie dobrze”.
OCZEKIWANIE
„I po bólu, nie ma, teraz na wyniki czeka i przyjdzie do szpitala szwy zdjąć. Za dwa tygodnie wynik będzie. I cieszy się życiem, bo nikt nie wie ile mu zostało” słowa Pani Joli pielęgniarki brzmiały jednocześnie jak cytat i jak rada na przyszłość. Tylko ile przyszłości mi zostało?
Między jednym opatrunkiem a drugim planuje kolejne lata, robię listę 100 rzeczy, które muszę zrobić przed śmiercią, obiecuje sobie wiele jak tylko okaże się, że jestem zdrowa. A ponad wszystko wierzę, że jestem.
Dwa tygodnie mijają szybko. Pani Doktor na urlopie, dzwonię więc na numer, który mi podała. I znów dzwonię i nie dzwonię. Ręce mi się trzęsą. Słyszę w słuchawce: „Pani Kasiu jeszcze nie ma wyniku, proszę zadzwonić po 18, albo najlepiej jutro”. Nie wiem czy to dobrze czy źle, nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Udaje, że zapominam i zaczynam pracę. Godzina 19:00 dzwoni telefon, numer nieznany. „Dzień dobry, ja dzwonię ze szpitala w sprawie wyników.” Pauza. I całe życie przelatuje mi przed oczami, i nogi mam jak z waty, i siadam na chodniku. „Są już Pani wyniki i ja dzwonię, bo Pani Doktor mówiła, że Pani panikuje bardzo.” Pauza. Może oddam narządy chociaż, myślę. Sekundy pauzy trwają jak godziny. „I chodzi o to, że nie ma Pani raka, ani nic złego się nie dzieje. Jednak dobrze, że pozbyła się Pani tego, bo nie było to dobre”. I czuje jakby zatrzymał się czas. I ktoś nagle podarował mi nowe życie, jakbym urodziła się od nowa, jakbym złapała pierwszy oddech. „Halo, jest pani tam?” No przecież jestem, myślę, choć moja pauza trwała pewnie dłużej niż powinna. A potem krzyczę do słuchawki, że dziękuje, że jestem szczęśliwa i że to najlepsza wiadomość w moim życiu.
OD POCZĄTKU
Ta sytuacja nauczyła mnie przede wszystkim wdzięczności oraz poczucia kruchości czasu. Wdzięczności, bo każdego dnia jest za co i za kogo dziękować, czym i z kim się cieszyć. A kruchości czasu, bo w trakcie tego co się działo, na własnej skórze przekonałam się, że czas jest nie policzalny, że minuta może trwać godzinę, a godzina wieczność.
Bez względu jednak na to ile czasu mamy przed sobą, to i tak zawsze za mało aby osiągnąć, zobaczyć i przeżyć wszystko. Chyba, że zrobimy świadomą selekcje i nasze „wszystko” ograniczy się do tego czego tak naprawdę chcemy, o ile rzeczywiście czegoś chcemy, bo kiedy naprawdę zaczynamy się nad tym zastanawiać okazuje się, że jest później niż nam się wydawało.
Dziękuję…